| Rozdział 9 |

Nie dziwnym pewnie było, że nie znosiłam szpitali. Ten może nie był psychiatryczny, ale zapach choroby ciągle pozostawał ten sam. Lekarze w białych kitlach kręcili się wszędzie pragnąc "pomóc" swoim pacjentom w celu uzyskania, jak największej opłaty. Nie miałam im tego za złe. W końcu to była ich praca. Jednak sama ich obecność doprowadzała mnie do zawrotów głowy.


Rana postrzałowa nie była groźna. Kula zaledwie się o mnie otarła, ale wystarczająco, żeby trzeba było mnie zszywać. Nie wiedziałam czemu, ale lekarz kazał mi zostać na calusieńką noc. Trochę mnie to zdołowało i starałam się zapłacić mu, aby mnie wypuścił. Pewnie, by się udało, ale Bruce musiał się wtrącić. Jego raczej nie mogłam przekupić.


Następnego dnia miałam wyjść dopiero pod wieczór. Liczyłam, że Bruce chociaż postanowi dotrzymać mi towarzystwa. Ale nieee... Koniecznie musiał odwiedzić Wayne Enterprises, bo "ktoś w końcu musi zarabiać". To był chyba przytyk w moją stronę, że nie mam pracy, ale postanowiłam go zignorować. Przecież moja rodzina była zamożna z powodu handlu bronią, który prowadził tata. Miałam do tego wrócić? Biznes przejął Ed, więc nie musiałam się martwić.


Na szczęście Maddie przyjechała w odwiedziny. Zrobiła mi tym samym miłą niespodziankę, ponieważ myślałam, że jest zajęta jakimś super tajnym projektem w Mercury Labs. 


- Kiedy mówisz, że jesteś z kimś spokrewniona, szybko cię wpuszczają. - Wzruszyła ramionami na moje pytanie, jak mnie znalazła. - Poważnie. Nie chcieli żadnego dowodu. Równie dobrze mogłam być seryjnym mordercą. - Uniosłam brwi, a ona zachichotała. - Ups, to chyba nie brzmi dobrze, kiedy mówisz to do siostry, która faktycznie jest... Dobra, już się zamykam.


- Dzięki, Mads. Jak zawsze jesteś pomocna - mruknęłam sarkastycznie. - Przyniosłaś może coś do jedzenia? Tutaj nie można liczyć na wiele dobrego.


Pokręciła głową.


- Mam tylko kilka cukierków z apteki i gumy do żucia - odpowiedziała, zaglądając na dno swojej torebki.


- Tylko? - Prychnęłam i wyciągnęłam rękę. Madeleine podała mi cukierka z uśmiechem. - Fu, borówkowy? 


- Borówki są dobre.


- Nie jako cukierki. - Mimo wszystko i tak wsadziłam go do buzi. - To i tak lepsze. 


Podczas naszej rozmowy do sali wszedł lekarz. Był ciemnoskórym, starszym mężczyzną o uśmiechu Morgana Freemana. W dłoniach trzymał teczkę z moimi danymi, którą studiował spod swoich okularów. 


- Wygląda na to, że może pani już wyjść, panno Cobblepot - oznajmił, zerkając niby od niechcenia na moją siostrę. Chyba mu się spodobała. - Może się pani ubrać i przejść do recepcji po wypis. 


- To tyle? - oburzyła się Maddie. - Nie dostanie, żadnych leków przeciwbólowych? Przecież widać, że ją to boli!


Skrzywiłam się i nie zaprzeczyłam. Doktor już zaczynał mówić, ale go ubiegłam.


- Maddie, kiedy wychodziłam z Arkham, moja pani doktor poinformowała mnie o ryzyku, jakie przynosi przyjmowanie jakichkolwiek innych tabletek.


- Neutralizują one działanie tych, które panna Cobblepot musi brać, aby przeciwdziałać rozdwojeniu jaźni - dodał lekarz tonem zawodowca, przez co Madeleine zmroziła go spojrzeniem. Odchrząknął i odsunął się. - Miłego powrotu do zdrowia. - Wyszedł. 


- Ależ on był bezczelny...


- Daj spokój i pomóż mi się ubrać - zarządziłam. - Sama nie dam rady, bo to boli jak cholera, a jak widzisz, nie mogę wziąć niczego, co mogłoby mi pomóc.




:)




Okazało się, że Madeleine zostaje jeszcze na trochę. Pojechałyśmy do Wayne Manor, żebym tam mogła wziąć prysznic. Potem chciałyśmy udać się na obiad do jakiejś wypasionej restauracji. Maddie chciała tylko odwiedzić Burger Kinga, ale odrzuciłam ten pomysł. W końrcu i tak miałam zamiar zapłacić za wszystko.


- Nieźle teraz mieszkasz. Chyba lepiej, niż poprzednio. - Rozejrzała się po holu. - To gdzie jest twój przystojny milioner? 


- Miliarder - poprawił ją Bruce, wychodząc z mniejszego salonu z uśmiechem. Zmrużyłam podejrzliwie oczy, wiedząc, że powinien być teraz w firmie. On nic sobie z tego nie zrobił i z przyjaznym uśmiechem uścisnął rękę mojej siostrze. - My się chyba jeszcze nie znamy. Bruce Wayne. A ty jesteś Madeleine Blanchard, przyrodnia siostra Jack.


- Myślałam, że pracujesz - fuknęłam, przerywając Maddie, która chciała coś powiedzieć.


- Pracuję - odpowiedział po prostu, wzruszając przy tym ramionami. - Ale w domu.


- Aha. - Prychnęłam. - Bo wcale nie masz ludzi z Wayne Enterprises, którzy robiliby wszystko za ciebie i nie możesz znaleźć czasu, aby odwiedzić swoją ukochaną dziewczynę w szpitalu. A przepraszam, ostatnio zachowujesz się tak, jakbym wcale się już nie obchodziła.


Bruce zamrugał kilka razy, ale to Maddie się odezwała. 


- Masz okres? 


- Nie! Jedyna rzecz, która mi krwawi to moje serce! - oburzyłam się melodramatycznie. - I chyba bok, bo jestem prawie pewna, że uszkodziłeś mi szwy.


- Nawet cię nie dotknąłem - odparł spokojnie Bruce.


- Zrobiłeś to swoim pierdoleniem! Przepraszam bardzo, że jako jedyna osoba w tym domu okazuję jakiekolwiek emocje. Najwyraźniej moje humorki przeszkadzają ci tak bardzo, że powinnam się wyprowadzić! - Zaczęłam machać pięścią w jego stronę.


Bruce nie wyglądał, jakby rozumiał, co się ze mną działo. Madeleine za to chichotała "skrycie", za co miałam ochotę ją zabić. Nie dosłownie. Aż taka zła jeszcze nie byłam.


- Jack, uspokój się... Nic ci nie zrobiłem.


- No, właśnie! Nic nie robisz! Może wziąłbyś przykład ze swojego syna i też poprosił mnie o rękę?


Zmarszczył brwi.


- A chcesz tego?


- Nie, debilu! - Gotowałam się z wyimaginowanej złości. - Gdybyś mnie znał, wiedziałbyś o tym doskonale! - Wycofałam się w kierunku schodów. - A teraz wal się na ryja, bo idę ze swoją siostrą do restauracji i ty za to zapłacisz. Przepraszam, muszę wziąć prysznic.


Pomaszerowałam na górę, tupiąc przy tym głośno. 




:)




Kiedy zeszłam na dół, Bruce'a już nie było. I bardzo dobrze. Nie miałam zamiaru zadawać się z takimi pajacami. Niech sobie pracuje, skoro tak chciał. Zostawił, jednak Madeleine swoją kartę kredytową i adres restauracji z numerem stolika. Hm, najwyraźniej pamiętał, że wybierałam się z siostrą na obiad i zarezerwował nam miejsce. To nie zmieniało faktu, że był skończonym chujem.


- Nie uważasz, że troszeczkę przesadzasz? - zapytała Madeleine, zajmując miejsce przede mną. Ukryła twarz w karcie dań, aby na mnie nie patrzeć. - Wiesz, Bruce w sumie się postarał...


- Pewnie Alfred zrobił to za niego - przerwałam jej. - Zresztą, nie ważne. Nie jesteśmy tu, żeby rozmawiać o nim. Co słychać u cioci?


Maddie wzruszyła ramionami.


- Jak to u niej. Jest wiecznie zajęta, ale czasami dzwoni.


- Do mnie też. - Skinęłam głową. - Co bierzesz?


Uśmiechnęłam się na widok jej grymasu.


- Nie znam żadnego z tych dań. "Habanero Jerk"? To jakiś kryptonim?


Parsknęłam śmiechem, na co zostałam zgromiona jej spojrzeniem.


- To kurczak z tabasco, krótko mówiąc. Jest dobry. Chyba nawet go wezmę. 


- Zaufam ci i też go wezmę. - Uniosła kąciki ust, czytając menu. - Nie zarabiam wystarczająco, by znać chociaż połowę z tych "przysmaków". Mogę się założyć, że większość smakuje jak styropian i jest wielkości mojej pięści. - Żeby podkreślić swoje słowa, uniosła zaciśniętą rękę. Była drobną kobietą, dlatego jej dłoń nie była zbyt wielka.


Parę chwil później przyszedł kelner. Złożyłyśmy zamówienie. Dodałam do tego jeszcze najdroższe wino i desery czekoladowe. Na przystawkę wzięłyśmy półmisek krewetek.  Wiedziałam, że za nim główne danie będzie gotowe, ponownie będziemy głodne.


Wzięłam jedną krewetkę, ale po chwili zakrztusiłam się i wyplułam ją w chusteczkę.


- Ohyda. Jak można to jeść? - burknęłam.


Maddie wyglądała na zaskoczoną.


- Przecież uwielbiasz krewetki.


- Najwyraźniej już nie. Przecież to paskudne jeść coś, co kiedyś było robakiem.


- Właściwie to skorupiakiem - poprawiła mnie naukowym tonem.


- Jeden pies.


Nagle usłyszałyśmy hałas, którego źródło było prawdopodobnie w kuchni. Wyciągnęłam szyję, żeby lepiej się przyjrzeć. Parę sekund później padły strzały. Zerwałam się z miejsca i pognałam w tamtą stronę, chociaż miałam na sobie tylko czarną sukienkę do kolan i stanowczo zbyt wysokie szpilki. Nie wzięłam ze sobą broni. Nie ruszyłam jej, odkąd trafiłam do Arkham.


Nie wiele myśląc (jak zawsze) wpadłam przez uchylone drzwi na zaplecze. Tam stało dwóch kucharzy i paru kelnerów z podniesionymi rękami. Dwóch zamaskowanych facetów celowało w nich z karabinów, a trzeci opróżniał właśnie restauracyjny sejf. 


Wyjątkowo nawet się nie odezwałam, tylko od razu przeszłam do rzeczy. Kopnęłam najbliższego gościa kolanem w brzuch, a potem drugiego uderzyłam pięścią w nos. Przytrzymałam ich trochę. Byli ciężcy i się szarpali, ale udało mi się walnąć ich o siebie nawzajem. Zatoczyli się w dwie różne strony, jeden nawet upadł. Drugiego dobiłam obcasem wbitym w udo. 


Zabrałam im karabiny i wyrzuciłam je w kąt. W tym czasie ten z worem, pełnym już pieniędzy, wyciągnął z kurtki pistolet i strzelił kilka razy w moją stronę. Z metalowej pokrywy od ogromnego garnka zrobiłam sobie prowizoryczną tarczę i odbijałam pociski, coraz bardziej się do niego zbliżając. Potem walnęłam go tą samą klapą w twarz, pozbawiając go tym samym przytomności.


Uśmiechnęłam się lekko do obsługi i wyszłam przez te same drzwi. Wróciłam do swojego stolika, jak gdyby nigdy nic i usiadłam na miejsce. Madeleine przypatrywała się we mnie w nieskrywanym szoku.


- Dziewczyno... - zaczęła.


- No, co? Każdy zrobiły to na moim miejscu.


Rozejrzałam się. Ci "każdy" siedzieli na swoich miejscach, jak przyklejeni i wpatrywali się we mnie z przerażeniem. Potem, jednak zaczęło się coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. Zaczęli po kolei wstawać i głośno klaskać oraz wiwatować. Główny kucharz podszedł do mnie i zaczął coś gadać o tym, że nie muszę płacić za ten, ani każdy następny posiłek. Siedziałam, jak osłupiała, aż wreszcie odezwałam się do Maddie.


- Lepiej zmieńmy lokal - zarządziłam i wstałam.


Moja siostra pociągnęła mnie z powrotem na miejsce siedzące. 


- Chyba sobie żartujesz. Oni cię kochają.


- Właśnie - syknęłam i pochyliłam się do niej. - Nie czuję się z tym dobrze.


- Przecież w Arkham...


- To była banda psychopatów. - Machnęłam ręką. - A to... To jest Gotham. Ci ludzie są Gotham. A ja zrobiłam temu miastu zbyt wielką krzywdę. Zabiłam burmistrza i mnóstwo niewinnych. Te małe rzeczy, które robię teraz nigdy nie odpokutują moich win.


Pokręciła nade mną głową.


- Jesteś dla siebie zbyt ostra. - Kelner wreszcie przyniósł nam kurczaka. - A teraz ciesz się żarciem i nie gadaj.




:)




Jeszcze tego samego wieczora Maddie złapała autobus do Central City i ruszyła w drogę powrotną. Ja byłam stanowczo zbyt zmęczona tym dniem i zasnęłam natychmiast, kiedy moja głowa zderzyła się z poduszką. Z tego, co wiedziałam, Bruce nie wrócił na całą noc. Typowe.


Rankiem napotkałam w kuchni zaspanego Tima, która szykował sobie płatki. Uśmiechnął się w moją stronę sennie na przywitanie. Odpowiedziałam tym samym.


- Nie chowaj jeszcze. Też zjem - poprosiłam go.


- Myślałem, że nie lubisz Corn Flakes - zauważył.


- Kobieta zmienną jest. - Wzruszyłam ramionami. - A mój smak ostatnio zmienia się w błyskawicznym tempie. Uwierzysz, że wczoraj powiedziałam, że krewetki są ohydne? Teraz żałuję, że ich nie zjadłam.


- Jesteś ostatnio jakaś dziwna - stwierdził bez ogródek. - Bruce mówił, że na niego nakrzyczałaś.


- On zaczął - odparłam, ale mniej groźniej, niż zamierzałam. Prawdę mówiąc, uważałam swój wczorajszy wybuch za głupi, ale nie mogłam przecież tego przyznać przez czternastolatkiem. Albo kimkolwiek innym. - Cały czas pracuje. Jeśli nie jako Wayne'a, to jako Batman.


- Właściwie to wczoraj cały dzień badał sprawę Jokera. - Spojrzałam się na niego pytająco, a on odpowiedział szybko. - Nie wiesz? Znowu uciekł.


- Ygh, super. Bruce go chociaż złapał?


Tim pokręcił głową ze smętną miną.


- Niestety nie. Myślę, że wszyscy mamy go już dosyć.


- Teraz, nie dość, że jest do szpiku gości zły i szalony, to na starość staje się też nudny. Ja, na jego miejscu, już dawno bym sobie odpuściła. Przecież wiadomo, że za każdym razem przegra. 


- Każde morderstwo, jakie popełnia, jest w pewnym sensie jego wygraną - mruknął posępnie Robin.


Przez chwilę milczałam, zadziwiając się mądrością tak młodego chłopca. Byłam pewna, że w przyszłości będzie lepszy nawet od swojego mentora. Nawet Bruce, człowiek po tylu przejściach i z tyloma doświadczeniami, nie był równie mądry życiowo, co Drake.


- W takim razie musimy sprawić, żeby więcej nikogo nie zabił. 


- My? Czyli przyłączasz się do sprawy jako Batgirl? - Wyszczerzył się w moją stronę.


- Cholera, ty też o tym wiesz? - Wzniosłam oczy ku niebu. - Nic takiego nie powiedziałam. Nie rozumiem, dlaczego tak się z tym upieracie.


- Bo...


Urwał, ponieważ rozległ się głośny dźwięk dzwoniącego telefonu. Sięgnęłam do kieszeni, wiedząc, że to mój. Ale kto mógł dzwonić tak wcześnie?


- Tak?


- Panno Cobblepot? Mówi Norman Vector. 


Przed oczami stanęła mi twarz czarnoskórego lekarza.


- Ach, tak. Czy coś się stało?


- Podczas leczenie, odkryliśmy coś. Lepiej będzie, jeśli pani do nas przyjedzie i przekona się sama.


- Hm, oczywiście. Już jestem w drodze. - Rozłączył się.


O rany. Moją głowę zalało tysiące myśli. Miałam nadzieję, żeby tylko nie chodziło o moją chorobę. Umierałam jakoś szybciej? I skąd on mógł o tym wiedzieć? Mój organizm był, aż tak bardzo wyczerpany? Poczułam przepływający przeze mnie dreszcz przerażenia.




:)




Siedziałam w gabinecie doktora Vectora i stukałam niecierpliwie nogą. Wreszcie ten zaszczycił mnie swoją obecnością, a następnie zajął miejsce na przeciwko. Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, więc trochę się uspokoiłam. Gdyby coś się działo, miałby bardziej ponurą minę. No, chyba, że był pieprzonym sadystą.


- Przepraszam, że nie poinformowaliśmy pani wcześniej, ale nie miałem takich kompetencji i nie byliśmy pewni. Zerknąłem jeszcze raz na pani badania i teraz mam pewność, ale dobrze będzie, jeśli zgłosi się pani jeszcze na USG.


- O co chodzi? - pośpieszyłam go.


- Panno Cobblepot, jest pani w trzecim tygodniu ciąży. 




:)      :)      :)


Wow, mam aż trzy rzeczy, za które powinnam przeprosić.
Po pierwsze, przepraszam za wszelakie błędy. Jestem zbyt leniwa, aby je sprawdzać i jeśli takie zauważyliście, to natychmiast mnie poinformujcie, a poprawię. :)
Po drugie, przepraszam za najkrótszy rozdział w historii. Leń, leń i jeszcze raz leń.


A po trzecie, przepraszam, że w sobotę, a nie w piątek. Leń, ponownie.
Ale zamiast się na mnie złościć, możecie cieszyć się z Jack z radosnej nowiny. Tylko, czy ona się faktycznie cieszy? Tego dowiecie się za tydzień :D

Comment